Fragment rozmowy z doulą Natalia z Wrocławia. Natalia jest członkinią Stowarzyszenia Doula w Polsce, współtwórczynią Doulomanii – inicjatywy trzech wrocławskich doul. Pochodzi z Mongolii, z rodziny chińsko-rosyjskiej, jest mama czwórki dzieci, niebawem ponownie zostanie babcią. Powołanie do bycia doula odkryła niewiele ponad dwa lata temu. Jest doulą duchową, energetyczną, masażową, widzi i słyszy więcej. Wierzy w siłę kobiecości, wewnętrznego przewodnictwa, pomoc aniołów.
– Co robisz jako doula?
Czego nie robię (śmiech) – nie sprzątam, ale jak trzeba będzie, to potrafię…
– Promujesz się jakoś? Prowadzisz stronę internetową albo grupę wsparcia?
Miałam stronę, zrobiła mi ją przyjaciółka, ładną, inną niż wszystkie, taką moją, ale przestała działać, a po odbudowaniu już nie była taka sama. Z czasem poświęcałam jej coraz mniej czasu, aż zdecydowałam nie ponosić kosztów, tym bardziej, że żadna kobieta nie trafiła do mnie poprzez ten nośnik. Piszę tradycyjnie na papierze, na razie do szuflady… Mam wizytówki i ulotki, uczestniczę w eventach, warsztatach, konsultacjach, akademiach, konferencjach, spotkaniach z kobietami, jestem… ale mam poczucie, że nie muszę się specjalnie promować… zastanawiające… mam wiarę, że ta, która ma do mnie trafić – trafi. Nie dla mnie brylowanie, efektowność, projekty… to dla innych, ja się czuję kimś, kto zbiera okruchy.
Czekam sobie spokojnie na moją kobietę, na tę, która potrzebuje mnie, która sama mnie wybierze.
Robię swoje, bez myślenia, że muszę mieć klientkę (nie lubię tak mówić), że muszę zarobić, czy muszę cały czas komuś towarzyszyć… Ja tylko jestem uważna na „znaki”. Moje doulowanie odbywa się w tak zwanym „międzyczasie”. Żyję swoim życiem, nie fiksuję się na tematach okołoporodowych, interesuje mnie kobieta w każdym wieku… aż przychodzi taki moment, sytuacja, osoba… i trzeba działać… „zadziewa się” i już. Ustaliłam sama ze sobą, że cztery kobiety rocznie to jest absolutne maksimum, na które mnie stać emocjonalnie, żeby się nie wypalić. Mówmy co chcemy, to duży wysiłek: logistyczny, fizyczny, emocjonalny, czasowy… przynajmniej dla mnie. Mam moją kobietę cały czas „z tyłu głowy”, jestem nastawiona na odbiór, ba, nawet przed snem wysyłam jej uśmiech i „dobrej i spokojnej nocy”… Każdego dnia zresztą proszę wszechświat o opiekę dla matek „zwłaszcza tych młodych i samotnych”. Najciekawszy jest czas bycia „w terminie” – wtedy żyje się jak na wulkanie, w każdej chwili może zadzwonić telefon, dlatego czekanie na dziecko obejmuje i moją rodzinę i dużo szersze kręgi osób, co też ma swoje dobre strony, bo potem wiele osób myślami wspiera poród, dosłownie proszą o przekazanie pozdrowień i słowa pokrzepienia dla rodzącej, pytają o mamę i dziecko, o moje samopoczucie, o szpital, o położną… Celebracja narodzin nowego człowieka. Moje życie w takim czasie jest pełne niewiadomej, umawiając się zawsze zastrzegam, że mogę odwołać spotkanie. Fascynujące, ale i wyczerpujące.
W moim przypadku tak się wszystko naturalnie składa, że nie muszę szukać, po prostu pojawia się kobieta, którą wspieram tyle, ile trzeba, aż potrzeba bycia razem wygasa powolutku.
Potem mam czas na odpoczynek, refleksję, odreagowanie, wnioski, piszę historię porodową, niektóre daję rodzicom, inne czekają na „dopieszczenie” lub zakończenie, bo czasem na zakończenie trzeba poczekać. Potem zaczynam czuć coś jakby niedostatek, tęsknotę i to jest sygnał, że jestem gotowa na nowe spotkanie. Spotkanie się „zadziewa” i znowu ma się „trzepot w sercu” – można się uzależnić Ciekawe, że rok po szkoleniu i paru porodach szpitalnych pomyślałam, że fajnie byłoby towarzyszyć kobiecie w porodzie domowym. W tamtym czasie nie znałam żadnej douli z doświadczeniem takiego porodu, ale jak pomyślałam, tak się stało…
– Stwarzasz rzeczywistość…
Na to wygląda… A niedawno pomyślałam, że chciałabym towarzyszyć Afrykance, podobno dzieci rodzą się jasne i z czasem skóra dziecka przybiera właściwą sobie barwę, a poza tym, chciałabym towarzyszyć kobietom z różnych kultur i wyobraź sobie, trzy dni później miałam telefon, zgadnij w jakiej sprawie – pomyślałam sobie wtedy: „Panie Boży, dziękuję, że tak szybko mi odpowiadasz, co raz szybciej…”. Może poproszę o Dom Narodzin we Wrocławiu (śmiech).
Czasami zastanawiam się, czy gdybym miała rodzić teraz, to czy wybrałabym rodzenie w domu i doszłam do wniosku, że nie, wolałabym szpital, może dlatego, że mam pozytywne osobiste doświadczenie z ludźmi (nawet jak procedury nie były ludzkie, zwłaszcza przy tych pierwszych porodach), a może dlatego, że w domu nie umiałabym wyluzować się i zaraz po porodzie pewnie bym się zabrała za sprzątanie po sobie, a tak już poważnie, to szczerze podziwiam te, które chcą rodzić w domu, wolę im towarzyszyć i służyć, to są bardzo świadome, odważne i silne kobiety, choć też spotkałam się z tak wielkim strachem przed szpitalem, że pozostawał tylko poród w domu.
– Przy ilu łącznie porodach byłaś, tych domowych i szpitalnych?
Nie wiem, musiałabym policzyć, 10 albo 12.
– W ciągu tych dwóch lat?
Tak. Dwóch i pół.
– To całkiem spora ilość, miały być cztery porody rocznie?
Jak widać, mniej więcej trzymam się planu :). Moje koleżanki potrafią tyle i więcej w ciągu roku. Raz czy dwa miało mnie nie być przy porodzie, ale co ma być, to będzie. Wspieramy się też doulowo, czasem trzeba zastąpić koleżankę.
Porody to jedno, nie zliczę też wszystkich kobiet, którym towarzyszyłam emocjonalnie, albo wirtualnie, na czacie, skypie, przez telefon, doraźnie, czasem mimochodem…
Pozornie niewiele się dzieje, ale cały czas obracam się w obrębie wspierania. Poza tym teraz, na wakacjach, szkolę się, nadrabiam lektury, warsztatuję dla siebie, porządkuję swoje emocje, zdrowie, sprawy, to wszystko ma potem zastosowanie w pracy z kobietami. Sama siebie odbieram jako „drugi plan”, zawsze lubiłam obserwować, zabezpieczać tyły, zauważyć kogoś kto nie prosi głośno o pomoc… to chyba dobra cecha u douli…
– Szara eminencja.
Dasz wiarę, że w szkole średniej byłam szarą myszą? Już nią nie jestem, ale dobrze się czuję w roli, w której mnie nie widać. Poklask nie jest mi potrzebny. Jestem wyłącznie narzędziem, które może użyć kobieta rodząca, lub które służy do przekazu… nie brnijmy dalej, poza tym jestem zupełnie zwyczajna.
– Czy doulowanie to dla Ciebie zawód?
Nie, to znaczy, to może być zawód, ale ja nie jestem systematyczna, więc dla mnie nic nie jest zawodem.
Dla mnie życie jest czystą przyjemnością odkąd robię cokolwiek według własnego rytmu i potrzeby.
Douluję, bo takie jest moje powołanie, robię to wtedy, kiedy jestem w stanie dawać, mogę i chcę – znasz pracodawcę, który zdzierży takiego pracownika? Życie jest za krótkie, by się zadręczać robieniem czegoś, czego się nie lubi, a ja nie lubię się zadręczać, tak samo jak w wierze nie potrafię się umartwiać. Dla mnie wiara jest inspiracją i radością, a nie umartwianiem. Szybko wychwytuję to, co najważniejsze dla mnie. Dla rodziny męża przyjęłam katolicyzm, a dla siebie sedno z tej religii, że Bóg jest miłością… Miałam 34 lata, gdy się ochrzciłam i ślubowałam przed ołtarzem, niesamowite przeżycie!
– Bo wychowałaś się w Mongolii?
Tak, a tam nam w szkole wpajano, że „religia, to opium dla mas” i słusznie – religia religią, a wiara wiarą.
– To jak się tu znalazłaś?
Trywialnie, przyjechałam „za mężem”. Mąż jako geolog przyjechał do Mongolii w ramach „braterskiej współpracy socjalistycznych państw”, eksplorować zasoby naturalne – tyle historii. Nie byłoby mnie tu bez moich dziecięco-młodzieńczych marzeń. Zanim poznałam przyszłego męża, jako nastolatka marzyłam, by zamieszkać w tej części Europy. Podziwiałam ludzi, powtarzałam zasłyszane słowa, oglądałam co wakacje „Czterech pancernych” i „Janosika”, oczywiście z mongolskim lektorem, i marzyłam… wbrew realiom, wbrew logice, wbrew możliwościom, a co gorsze, wbrew otoczeniu…
Miałam tylko swoje marzenia i nieugiętą wiarę, że będę mieszkać w innym kraju.
Tylko Babula się nie śmiała ze mnie, i w swoim domu któregoś razu w wielkiej tajemnicy pokazała mi ukrytą za kotarą ikonę i powiedziała, tylko raz, że Bóg istnieje i zawsze przy mnie jest, i gdziekolwiek kiedykolwiek będę potrzebować pomocy, mam się do Niego zwracać… Dziś to wiem. Babcia dała mi prawdziwe dziedzictwo, nic więcej z domu nie było mi potrzebne, jedna z tych wartości, która mnie prowadziła i prowadzi. Zrozumienie tego przyszło dużo później, tak naprawdę w wieku czterdziestu paru lat, jak wróciłam do korzeni, to dopiero w pełni poczułam tą siłę. Całe życie próbowałam się od tych korzeni odcinać, odseparować od rodziny, a nie da się uciec. Dopiero kiedy zmieniłam swoje nastawienie, to zaczęłam przypominać sobie różne dobre rzeczy i wtedy okazało się, że jestem przebogata w historię, kulturę, wiedzę, swoje dzieje. Przyszło zrozumienie, a wraz z nim przebaczenie, uzdrowienie…
– A to się przekłada na Twoje doulowanie?
Tak! Wprost proporcjonalnie. Kiedy przyszło mi rodzić z kobietą niezwykłą, której partner pochodzi z południowej Syberii, takie banalne sprawy, jak obrzędy, język, melodia, tradycje porodowe… nie musiała mi niczego tłumaczyć, bo ja to wszystko znam, czuję.
Pamiętam jak pachnie lipcowy stepowy wiatr…
Nasze spotkanie było takie naturalne. Gdy sobie myślę, jak Magda dotarła do mnie i dlaczego mnie wybrała, to widzę, że nic w tym świecie nie jest przypadkiem. Po prostu w przyjściu tego dziecka miałam być ja z moim doświadczeniem, z moim podejściem, z moją energią i moją wrażliwością. Oczywiście moje osobiste zadania z tego porodu były również dla mnie cenne, o ile nie bezcenne…
– To był poród pozaszpitalny?
Tak, domowy i to w takich wręcz niespotykanych warunkach. Byłam nawet trochę zdziwiona, że położna tak od razu zaakceptowała miejsce: mały domek, gliniane ściany, kaflowy piec, drewniane schody, zima, w domku tylko woda i prąd, kuchenka na gaz, do cywilizacji i szpitali daleko…
Powiem Ci, to były najlepsze warunki, nagle się okazuje, że w porodzie niewiele jest potrzebne.
Nawet ta woda, którą grzałam w dużej ilości na piecu, nie była potrzebna. Tylko spokojne podążanie, zwrócenie się ku temu, co daje siłę, używanie tego, co jest pod ręką… W tym porodzie zrozumiałam całym jestestwem, że mogę korzystać z wielkiej skarbnicy, mam dostęp do pokładów niepojętych dla rozumu, i że tyle czasu trzymałam siebie z dala od tego wszystkiego, z lęku rzecz jasna. Musiałam ten lęk przekroczyć…
– A kiedy to odkryłaś?
No właśnie w tym roku! Nawet jedzenie, które zaczęłam robić, smaki z dzieciństwa. Okazało się, że wszystkim smakuje i wyszłam z nim do ludzi, otworzyłam z dziewczyną stragan na jarmarku. Najpierw ja wspierałam ją przy porodzie, a potem ona wsparła mnie w biznesie :). To było kolejne cudowne doświadczenie dla nas obu, i duży wysiłek fizyczny, można powiedzieć, że „urodziłyśmy” nasze wspólne dziecko. Ogromna satysfakcja, dużo nowopoznanych ludzi, którzy kosztując oryginalne potrawy przy okazji dowiadują się też historii innego kraju, mają namacalną cząstkę jego kultury. Ciekawie było, gdy przychodzili ludzie z Azji, wtedy trochę miałam tremę, myśląc, że teraz dopiero to będzie weryfikacja. Kto, jak nie oni, może to wszystko ocenić, ale chwalili, smakowało, podołałam. Zabawnie też było, jak Japończycy się ożywiali na widok znajomych potraw i fotografowali nasze bozy (sakiewki z ciasta pierogowego z mięsnym farszem gotowane na parze) z każdej strony. W sumie to zrealizowałam kolejne swoje marzenie, by karmić ludzi potrawami z sercem robionymi, bo jak gotuję, to myślę o tych, którzy będą jeść moje potrawy… to działa, bo ludzie się chętnie otwierają i opowiadają o sobie, a ja słucham… uwielbiam…
– Dziękuję za rozmowę.